Zlatan a sprawa polska
16.11.2012 | 14:27
Piłkarska Europa pieje z zachwytu nad wyczynem Zlatana Ibrahimovicia, który w pojedynkę wygrał mecz z Anglią.
Zwłaszcza czwarta, niecodzienna bramka, uzasadnia określenie Szweda człowiekiem z innej planety („Ibra Centauri”?), wymykającym się ziemskim prawom i standardom. Pamiętacie nie tak dawny mecz w eliminacjach mistrzostw świata Niemcy – Szwecja? W Berlinie było już 4:0 dla chłopców Joachima Loewa, ale szturm kapitana i ognista perora Zlatana do kolegów w szatni poniosły Skandynawów w drugiej połowie do wyrównania!
Serca mieszkańców Goeteborga, Sztokholmu czy Malmoe musi dziś rozpierać duma ze swojego bośniacko- chorwackiego krajana; ich wyobraźnia pewnie z trwogą wybiega w nie tak odległą przyszłość, gdy 31-letni napastnik zakończy reprezentacyjną karierę. Bo nie ma chyba na kontynencie, a może i na świecie, drużyny tak uzależnionej od jednego piłkarza, jak Szwecja od Ibrahimovicia; nawet Argentyna bez Messiego to wciąż będzie bardzo silna Argentyna, a Portugalia bez Ronaldo to może i nawet mocniejsza niż z nim. Ale Szwecja bez Zlatana spadnie chyba w kosmiczną czarną dziurę, albo co najwyżej do poziomu San Marino.
Co ma Zlatan do „sprawy polskiej”? Dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umniejszając geniuszu Szweda, pokazał on, że do ogolenia Anglików naprawdę nie trzeba genialnej drużyny – wystarczy jeden artysta i 10 rzemieślników. Tymczasem my cieszyliśmy się, gdy miesiąc temu w Warszawie biało- czerwoni strzelili Wyspiarzom jednego gola i w heroicznej bitwie wydarli punkt na drodze do mundialu. Już wtedy odczuwałem niedosyt, a dziś po prostu wiem, że drużyna Fornalika zaprzepaściła niebywałą okazję powalenia króla, który zwyczajnie jest nagi. Za rok, na Wembley, jakieś koszule wreszcie przywdzieje, a my się w nich schowamy...
Problem pewnie i w tym – to po drugie - że tych rzemieślników w naszej kadrze jest w nadmiarze, a brak w niej człowieka z innej planety, który czyniłby różnicę; albo duetu na miarę urugwajskiego, Cavani – Suarez, który po angielskim wzlocie ściągnął „Orły” na ziemię. 30 lat temu do półfinału mistrzostw świata wprowadzał nas Zbigniew Boniek, który w pojedynkę – tak jak teraz „Ibra” - rozbijał Belgów. Pomimo wielu zaklęć tego formatu piłkarzem wciąż nie jest Robert Lewandowski, któremu służy tylko towarzystwo graczy formatu światowego. W krajowym sosie nasz snajper traci żądła. Ale historia lubi zataczać koło. Może więc za czasów Bońka-prezesa „Lewy” doczeka wielkiego meczu w kadrze; może i hat tricka na Wembley, zwieńczonego golem piętką albo przewrotką...