Nowy rok w światowej gospodarce zaczął się już na dobre – i to zaczął się w sposób dość burzliwy. Wydarzeniem ostatnich dni były gwałtowne ruchy kursów walutowych i rosnące obawy o stabilność finansową kolejnych krajów.
Argentyna balansuje znów na skraju bankructwa, turecka waluta przeżywa trudne chwile, Indie muszą schładzać gospodarkę podwyżkami stóp procentowych, Rosja chroni rubla poprzez interwencje walutowe. A do tego cały czas powraca pytanie: czy perspektywa spowolnienia wzrostu chińskiego PKB z odnotowanych jeszcze niedawno 10 proc. do oczekiwanych obecnie 7 proc. (a kto wie, czy nie jeszcze mniej), nie oznacza aby ryzyka potężnych finansowych perturbacji w Kraju Środka?
Nie wiem dokładnie, jakie popełniliśmy grzechy, ale widać nie zasłużyliśmy sobie na czasy spokoju. Do tej pory baliśmy się głównie o to, czy widmo bankructwa nie zapuka do amerykańskich banków i gabinetów rządowych na południu Europy. Teraz, kiedy już mogło się wydawać, że sytuacja w krajach bogatego Zachodu stabilizuje się – kłopoty nadchodzą z drugiej strony. A nieszczęsny Polak, który w swoim czasie zaciągnął kredyt we frankach, znowu musi się bać o wysokość rat. Poprzednio złoty osłabiał się, gdy sytuacja w krajach rozwiniętych była bardzo zła, a w krajach rozwijających się względnie dobra – co powodowało tak zwaną ucieczkę do bezpieczeństwa, czyli paniczną wyprzedaż wszystkiego co się dało i zakup amerykańskich lub niemieckich obligacji (a w ślad za tym wzmacnianie się dolara, euro i franka wobec walut z innych krajów). Dziś złoty osłabia się dlatego, że sytuacja w krajach rozwiniętych się poprawia, a w krajach rozwijających się pogarsza (więc inwestorzy wolą się z nich wycofać i kupować – co? Jak to co – dolary, euro i franki!). Słowem, jak z tym nieszczęsnym psem, na którego skórę zawsze znajdzie się kij.
Cała rzecz jest jednak trochę bardziej skomplikowana. To oczywiście prawda, że niektóre kraje rozwijające się popełniły sporo błędów w polityce gospodarczej, za które płacą dziś ryzykiem destabilizacji i ucieczką kapitału. Prym wiedzie tu ponownie rządzona w populistycznym stylu Argentyna, ale w jakiejś mierze polityczna niefrasobliwość dotknęła również takie kraje jak Indie czy Turcja.
Większym jednak problemem jest to, co można określić jako grzechy niezawinione krajów rozwijających się. To nie one wydrukowały biliony dolarów, które pomogły Stanom Zjednoczonym walczyć z kryzysem i częściowo odbudować zaufanie do swoich finansów. A jednak to właśnie owe biliony dolarów krążą po światowych rynkach i destabilizują je w wyniku spekulacyjnych zakupów i równie gwałtownych wyprzedaży. A obecnie Waszyngton trzyma świat w napięciu swoimi hamletowskimi wahaniami: ograniczyć już dodruk pieniądza czy jeszcze nie? I co się wydaje przechylać w stronę ograniczenia, z krajów rozwijających się ucieka kapitał, a raty kredytów we frankach rosną.
Nie ma co ukrywać. Choćby nawet było prawdą, że głównym motorem pojazdu zwanego światową gospodarką są dziś kraje rozwijające się, to tak czy owak kierownica i pedał gazu jest w wyłącznym władaniu Amerykanów, a pedał hamulca – Europejczyków i Japończyków. W takiej sytuacji trudno o stabilną jazdę. A w konsekwencji polscy posiadacze frankowych kredytów płaczą.