„Nie martwcie się, towarzyszu. Jeszcze żaden kraj nie został zlicytowany za długi”, pocieszał Gierek premiera Babiucha, kiedy ten martwił się, czy Polska nie za wiele pożycza od Zachodu. W październiku bieżącego roku spłaciliśmy długi Gierka (a dokładnie: w 2009 roku spłaciliśmy wszystkich wierzycieli państwowych oprócz Japonii, teraz spłaciliśmy wierzycieli prywatnych, zostali więc tylko samuraje, których spłacać będziemy do 2014 roku). Przy tej okazji dowiedziałem się, że zachodni finansiści bardzo chętnie Polsce pożyczali, bo zakładali, że jeśli zabraknie nam pieniędzy na spłatę, to Związek Sowiecki poratuje nas swoimi cennymi surowcami. Nie mogli nie wiedzieć, jak te surowce były wydobywane. Wychodzi na to, że nasz względny dobrobyt i rozwój za czasów Gierka, tak chwalony przez wielu (włącznie z Jarosławem Kaczyńskim, który nazwał Gierka komunistą-patriotą) był spekulacją na pocie i krwi niewolników, którzy umierali w gułagu. Taką samą morderczą spekulacją był interes finansistów, którzy nam pożyczali. Ot, taka komunistyczno-kapitalistyczna machlojka z trupami w tle. I nie ma co tu się dziwić kapitalistom: jak ktoś spekuluje na neokolonializmie i sweatshopach, to zainwestuje też w łagry. Teraz zapewne inwestują w chińskie laogai.
Z tej obrzydliwej afery my i tak wywinęliśmy się stosunkowo niskim kosztem. W obozach nie umieraliśmy (w czasach gierkowskich i pogierkowskich, oczywiście). Całej kwoty z procentami też nie musieliśmy spłacić. Zarówno wierzyciele państwowi, jak i prywatni zgodzili się na redukcje i prolongaty, które ogromnie zmniejszyły nasze obciążenie. Co by jednak było, gdybyśmy musieli spłacić wszystko z należnymi odsetkami za cały ten długi okres? Co by było, gdyby nasze długi wpadły w ręce dzisiejszych rekinów finansjery, którzy jeszcze bardziej nie liczą się z niczym? Być może, okazałoby się, że Gierek nie miał racji i jednak można Polskę zlicytować za długi.
Tak właśnie dzieje się w przypadku Argentyny. Historia tego kraju jest niezwykła. W pierwszej połowie dwudziestego wieku, było to jedno z najbogatszych społeczeństw na kuli ziemskiej. „Tu obiadem żebraka jest befsztyk” – mówił Gombrowicz. W 1946 roku prezydentem został wybrany Juan Domingo Peron, wcześniej minister pracy i spraw socjalnych, aresztowany przez juntę i zwolniony po protestach związkowców. Peron łączył reaktywny, antyamerykański nacjonalizm z pragnieniem lewicowej przebudowy społeczeństwa i masowego awansu społecznego. Popierał ruch związkowy i zwalczał amerykańskie wpływy. Chciał, żeby argentyńskie bogactwo było sprawiedliwiej dzielone i żeby nie uciekało do Stanów. Popadł w konflikt z Kościołem katolickim, kiedy zalegalizował rozwody. Jak łatwo można się domyślić, Amerykanie zwalczali go, jak mogli, a razem z nim Argentynę, szkodząc jej interesom politycznym i gospodarczym na wszystkie sposoby. W 1955 roku proamerykański spisek wojskowy obalił Perona, który uciekł do Paragwaju, a potem do Hiszpanii. Wrócił w 1973 roku, witany na lotnisku przez trzy miliony ludzi. Znowu wybrany prezydentem (uzyskał 62 procent głosów), niewiele mógł jednak zdziałać, bo po paru miesiącach zmarł. I niedługo później Argentyna po raz kolejny wpadła w ręce sponsorowanej przez Amerykanów neoliberalnej dyktatury, która mordowała i torturowała ludzi. Oczywiście, sam Peron też nie był święty. Przyjmował w Argentynie nazistów, zadawał się z Franco i z okrutnym dyktatorem Paragwaju, Stroesserem, a równocześnie po kryjomu dogadywał się ze Związkiem Sowieckim. Radykalni lewicowi peroniści, tak zwani Montoneros, też zabijali ludzi (w atakach terrorystycznych), czego absolutnie nie pochwalam. Ale przypomnę: Peron raz był aresztowany przez juntę, drugi raz musiał przed nią uciekać. Obalono go w drodze dyktatorskiego zamachu stanu. Dwa razy wygrał demokratyczne wybory, z ogromnym poparciem. A jednak to Peron kojarzy się nam z dyktaturą, nie jego przeciwnicy. Taka jest moc amerykańskiej propagandy, która zrobiła wszystko, żeby go oczernić.
Opisuję przypadek Perona, ponieważ dobrze ilustruje on wiekowy już konflikt pomiędzy Waszyngtonem a Buenos Aires. Stany Zjednoczone miały swój pomysł na urządzenie Nowego Świata: twardy kapitalizm, indywidualizm, bogaci są bogaci, a biedni sobie winni, najważniejsza zaś jest ekspansja amerykańskiego biznesu. Argentyna promowała solidarność i befsztyk dla każdego. Państwo bogate, kulturowo europejskie, założone bardziej przez imigrantów niż konkwistadorów, jako jedyne wśród wszystkich republik latynoamerykańskich miało potencjał, który mógł zagrozić wpływom Stanów w Ameryce Południowej. Do tego stopnia, że żołnierze amerykańscy, którzy stacjonowali w Europie Zachodniej w 1946 roku, spodziewali się, że zostaną przerzuceni do Argentyny (jak relacjonuje Józef Mackiewicz). Bali się, że po desancie w Normandii będzie desant na La Placie.
Kiedy my próbowaliśmy wyzwolić się od naszej komunistycznej junty, Argentyna wyzwoliła się od kapitalistycznej. Ale kłopoty na tym się nie skończyły. Czego nie zrobili żołnierze, zrobili lichwiarze. Międzynarodowy Fundusz Walutowy wymusił na Argentynie politykę „zerowego deficytu”, która doprowadziła do dramatycznego spadku produkcji przemysłowej. Wpływy z podatków zmalały o 30 procent. Stało się jasne, że jak tak dalej pójdzie, Argentyna zbankrutuje i nie będzie w stanie spłacać swojego zadłużenia zagranicznego. Ale MFW zakazało argentyńskiemu rządowi cokolwiek zmieniać, oferując mu w zamian… kolejną pożyczkę (zaciąganie długów na spłatę długów – typowa lichwiarska pułapka). Ta pożyczka oczywiście tylko pogorszyła sytuację. W 2001 roku doszło do tego, że rozpaczliwie szukający pieniędzy rząd zablokował konta obywateli. Obywatele zaczęli oblegać banki, a niektóre sceny były niesamowite: grupy ubogich emerytów waliły młotkami w ściany bankowych pałaców, w bezsilnej złości próbując przebić się do środka. W pewnym momencie na rynku zabrakło jedzenia i lekarstw. Nowy prezydent peronista ogłosił, że zawiesza spłatę długów zagranicznych, a za uzyskane w ten sposób pieniądze będzie ratował gospodarkę i tworzył miejsca pracy. Natychmiast zaczęła się na niego nagonka w globalnych mediach, które oskarżyły go o wprowadzanie komunizmu. A zaraz potem naciski. Wściekłe telefony od Busha i od szefów Funduszu, z żądaniem, żeby program naprawczy został stworzony i wdrożony pod kontrolą MFW.
W ciągu następnej dekady Argentynie udało się jednak wiele zrobić, żeby uwolnić się od nadzoru. Kraj się zdeglobalizował. Zrobiono wszystko, żeby ograniczyć nie tylko import, ale także eksport wielu towarów (na przykład mięsa – po to, żeby utrzymać jego niską cenę na rynku wewnętrznym). Wprowadzono też bariery dla transakcji walutowych i elektronicznych. Vamos contro todo el mundo, idziemy wbrew całemu światu, mówili przestraszeni Argentyńczycy. Ale ta polityka przyniosła zaskakująco dobre efekty. Bezrobocie spadło, wzrost gospodarczy w zeszłym roku wyniósł 9 procent. Rząd podpisał ugodę z wierzycielami: dług został zmniejszony o 70 procent. Na taki kompromis zgodzili się prawie wszyscy. Prawie, jak wiadomo, robi wielką różnicę. NML Capital i kilka innych funduszy windykacyjnych (czyli superbogatych globalnych prywatnych komorników) zgromadziło argentyńskie obligacje, kupując je po 30 centów za dolara. Panowie nie chcą żadnej ugody i teraz żądają stuprocentowej spłaty (dolar za dolara, z odsetkami). Argentyny na to nie stać. A jeszcze bardziej nie stać jej na to, żeby wypiąć się na wierzycieli, którzy okazali wyrozumiałość. Nie mogą im powiedzieć: „Sorry, panowie, oni dostaną nie 30%, a 100%, bo byli bardziej bezwzględni niż wy”. To tak, jakby powiedzieli: „W przyszłości traktujcie nas bezwzględnie”. Sprawa stanęła przed sądem. Niestety, amerykańskim. Sędzia Thomas Griesa uznał, że Argentyna ma zapłacić 1,3 miliarda dolarów do piętnastego grudnia tego roku. „Nie ma mowy o rozłożeniu na raty. Nie dam im więcej czasu, żeby nie mogli się wykręcić” – powiedział. To swoją drogą znakomity przykład tego, co się dzieje, gdy przyjmiemy, że biznes jest najważniejszy i inne względy muszą ustąpić przed zobowiązaniami biznesowymi. Czy sędzia pomyślał, że w szpitalach argentyńskich może znowu zabraknąć insuliny i zaczną umierać ludzie?
NML Capital ściga teraz Argentynę po całym świecie. Brzmi absurdalnie, prawda? Jak można ścigać kraj po świecie? I jak może to robić prywatna firma? No cóż, już Rotszyld udowodnił, że prywatna firma wiele może, kiedy wymusił na carze uwolnienie skonfiskowanych przez państwo kapitałów rosyjskich emigrantów. Ale nawet Rotszyld nie robił takich rzeczy globalnie i materialnie, fizycznie. On co najwyżej mógł postraszyć cara, że nie udzieli mu kolejnej pożyczki. Nie próbował przejąć rosyjskich okrętów wojennych na Oceanie Spokojnym albo jakiegoś pułku kozaków na tureckiej granicy. Nie zlicytował rosyjskiej cerkwi w Paryżu. Jednym słowem, był dość cienki w porównaniu ze współczesnymi Rotszyldami.
Proszę Państwa, finansiści z NML Capital uzyskali nakaz sądowy w Ghanie, dzięki któremu przejęli zacumowany tam zacumowany tam reprezentacyjny motożaglowiec argentyńskiej floty wojennej, Libertad. Przyszli i sobie wzięli. W jakiś dziwny sposób dostali zgodę od władz państwa trzeciego, niezaangażowanego w konflikt, niereprezentującego w żaden sposób nikogo, kogo można byłoby uznać ani za dłużnika, ani wierzyciela. Nie jestem prawnikiem i pewnie dlatego trudno mi to wszystko zrozumieć: Argentyńczycy argumentowali, że okręt wojenny zgodnie z prawem wojskowym ma immunitet w takich sprawach. Ghański sędzia uznał jednak, że Argentyna w umowie kredytowej zrzekła się generycznie zdefiniowanego immunitetu, zatem to zrzeczenie rozciąga się także na immunitet wojskowy. Jak widać, w naszych czasach prawo biznesowe stoi wysoko nawet ponad prawem wojskowym. Ale niezależnie od tych niuansów, wciąż nie mogę pojąć, na jakiej zasadzie Ghana podjęła decyzję w sporze, który nie dotyczy szkody popełnionej ani na jej terytorium ani wobec jej obywateli? Owszem, w swoim czasie hiszpański sędzia Baltasar Garzon wystąpił o ekstradycję z Anglii chilijskiego dyktatora Pinocheta. Ale między tymi dwoma sprawami zachodzi ogromna różnica. Nie tylko moralna (ściganie masowego mordercy versus wymuszanie zwrotu długu na kraju złapanym w lichwiarską pułapkę), ale także prawna: Garzon oskarżał Pinocheta nie o mordowanie Chilijczyków, ale o mordowanie hiszpańskich obywateli. Obywatele Ghany, o ile mi wiadomo, nic wspólnego z argentyńskim długiem nie mieli. Najwyraźniej jakieś mocne argumenty (podejrzewam, że NML Capital ma ich miliony...) przekonały ghańskich prawników. Kontrakcja dyplomacji argentyńskiej nie przyniosła żadnego skutku.
„Nie oddamy kapitalistycznym sępom ani dolara!”, mówi prezydent Argentyny, pani Cristina Fernandez de Kirchner. Ale cholera wie, co teraz będzie – teraz, gdy firmy finansowe przeszły od półlegalnego lichwiarstwa do ćwierćlegalnego piractwa i w bardzo wątpliwej zgodzie z prawem porywają okręty. Gdy firmy finansowe we wrogi sposób, bez zgody władz zainteresowanego kraju, przejmują fizyczną, materialną własność tego kraju – a nawet część jego wojska!
Można uznać, że cała sprawa jest kolejnym przejawem stuletniej już wrogości Amerykanów wobec Argentyńczyków. Widać jednak dość wyraźnie, że to już nie tylko konflikt narodów i państw, konflikt pomiędzy mocarstwem, a niedoszłym mocarstwem. Mam wrażenie, że weszliśmy w nowy etap historii. Przekroczona została kolejna granica. Przypadek Argentyny świadczy o tym, jak niewiele dzisiaj znaczą kraj, państwo, sfera polityczna, wojsko, dyplomacja, prawa narodów, korzyść społeczna – wobec biznesu, finansów, prywatnej własności. To już nie dobrotliwe pogróżki wuja Rotszylda wobec niesfornego Mikołaszki. To niemal wypowiedzenie wojny krajowi przez prywatną firmę. Jest to wojna na razie bezkrwawa, ale jednak światowa, bo przekładająca się na globalne polowanie. Polowanie na wszystko, co argentyńskie, choćby to nawet był okręt wojenny. Następnym etapem pewnie będą działania zbrojne. Oczywiście, działania zbrojne w imieniu interesów prywatnych istniały zawsze, szczególnie w koloniach. Ale odkąd prywatne przedsięwzięcie króla Leopolda w Kongu skończyło się masakrą i kompromitacją, tego rodzaju akcje były zwykle przeprowadzane pod jakąś polityczną flagą. Amerykanie lub Rosjanie dokonywali inwazji w jakimś kraju w obronie demokracji lub socjalizmu. Albo przeprowadzali lokalny zamach stanu „dla ratowania ojczyzny” rękami wąsatych pułkowników. Nawet tak oczywisty biznes, jakim była interwencja w Iraku na rzecz firmy Halliburton i innych prywatnych „odbudowywaczy”, nafciarzy oraz najemników, odbył się pod amerykańską flagą. Teraz jednak zanosi się na to, że takie akcje będą się obywać bez amerykańskiej flagi czy jakiejkolwiek innej. Wystarczy logo. Skoro NML Capital operuje miliardami, to spokojnie może uzbroić kilkaset tysięcy ludzi i zająć Buenos Aires czy inną niewypłacalną stolicę, bez pomocy jakiegokolwiek państwa.
Jeśli tak dalej pójdzie, to za jakiś czas będziemy mogli mówić tylko: był sobie kraj (opowiadając dzieciom bajki z przeszłości). Państwo narodowe zginie zupełnie, ale nie powstanie na jego miejscu państwo światowe. Zamiast państwa światowego powstanie globalny fundusz, który nie tylko będzie nas naciągać, ale jak przyjdzie co do czego, to i zabijać.
A wracając do Polski: przepraszam Państwa, że ja znowu o Gowinie, ale wnętrze głowy tego człowieka nie przestaje mnie zadziwiać. Przeczytałem w „Wyborczej” wywiad z ministrem sprawiedliwości, zatytułowany znamiennie: "Szaleńcy są wszędzie". Jest taki kawał o człowieku, który jedzie szybko autostradą i słyszy w radiu komunikat: „Uwaga, takiej to a takiej autostradzie niebezpieczny wariat jedzie pod prąd”. Facet patrzy na drogę i mówi: „Sami wariaci”. Agata Nowakowska i Dominika Wielowieyska mówią Gowinowi: „Po Marszu Niepodległości przyrównał pan skrajnych narodowców do lewicowej Krytyki Politycznej, to było szokujące”. Gowin na to, że lewica jest gorsza od nazioli. Doświadczeni gowiniści powiedzą: aha, na pewno chodzi o książkę Żiżka o Leninie, Gowin przecież ciągle o niej gada. Otóż nie, proszę Państwa. Po paru dniach pan minister najwyraźniej doszedł do wniosku, że opowiadając wciąż o książce Żiżka, jednak się ośmiesza (albo też pozostaje niezrozumiany przez tak zwany prosty lud, który po dwudziestu latach ostrego kapitalizmu nie bardzo już wie, co to książka). Ale nie kijem go, to pałką. Teraz Gowin wraca do zawsze smakowitych (chociaż zdementowanych) informacji sprzed roku o rzekomym zapraszaniu niemieckich antyfaszystów do Warszawy. Pomijając już to, że ani ja, ani nikt z moich znajomych ich nie zapraszał, to w ogóle nie rozumiem, na czym ma polegać ten zarzut. Jeśli w marszu idą faszyści, to antyfaszyści chyba mają prawo protestować, to oczywiste. Więc problemem ma być to, że gdzieś wśród antyfaszystów byli jacyś Niemcy? Czyżby tylko antyfaszystom polskim wolno było protestować? To jest pytanie do ministra sprawiedliwości: panie ministrze, czy niemieckość w świetle polskiego i europejskiego prawa jest jakimś prawnym upośledzeniem, które uniemożliwia Niemcowi demonstrowanie w Polsce? Czy niemieckość jest winą? Bo z pana wypowiedzi wynika, że tak jest. Z pana wypowiedzi wynika, że niemieckość, a nawet przypadkowe znalezienie się w tym samym miejscu, co grupa Niemców, jest winą. Winą tak wielką, że przerastającą to, co robi skrajna prawica. Pozwólmy, że wyliczę, co robi skrajna prawica: podpalanie samochodów, ciskanie w ludzi kostką brukową (Warszawa), skatowanie prawie na śmierć niewinnego chłopaka (Wrocław), zamordowanie innego niewinnego chłopaka (Białystok), zapowiadanie obalenia Rzeczypospolitej Polskiej i wieszania przeciwników politycznych (znowu Warszawa). Do tego można jeszcze dołożyć wzywanie do zastrzelenia urzędującego premiera jak psa i wymordowania dziennikarzy „Wyborczej”, że nie wspomnę o próbie wysadzenia Sejmu w powietrze. To wszystko jednak zdaniem ministra sprawiedliwości (!) jest lepsze niż niemieckość, niż samo mgliste podejrzenie o jakieś związki z jakimiś Niemcami!
Panie ministrze, była taka ideologia, która uważała, że przynależność narodowa może być winą, winą gorszą niż morderstwo i zasługującą na śmierć. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego próbuje pan się tak zbliżyć do wyznawców tej ideologii. Powiem panu tylko jedno: w razie czego nic to panu nie pomoże. Określa się pan jako konserwatysta galicyjski i należy pan do rządu, który oni chcą obalić i powywieszać. Teraz mogą pana traktować instrumentalnie, jako tak zwanego poputczyka, który ich legitymizuje. Kiedy jednak dojdą do władzy, to żadni konserwatyści do niczego nie będą im potrzebni, usuną ich tak samo jak wszystkich, co nie będą się z nimi stuprocentowo zgadzać. No, ale co robić? Pan na szubienicy w swoim ostatnim słowie powie zapewne, że to wszystko wina lewicy.
Uff. Powraca nieśmiertelne pytanie Szwejka: „Jak takiego nazwać?”. Proponuję: minister niesprawiedliwości.