Prymas Bergoglio odmienił Argentynę

Ks. Francesco Ameriso, argentyński kapłan Opus Dei pracujący w Polsce

Rz: Ksiądz miał okazję poznać Ojca Świętego Franciszka, kiedy był on jeszcze prymasem Argentyny.

Ks. Francesco Ameriso: To było bardzo wzruszające spotkanie. Jorge Bergoglio był wtedy arcybiskupem, ale jeszcze nie kardynałem. Jechałem z dworca  w Buenos Aires na spotkanie z regionalnym wikariuszem Opus Dei. Był wieczór, a dworzec nie dość, że jest tuż przy porcie, to jeszcze robotnicy kończyli akurat pracę i był nieprawdopodobny tłok. W Argentynie jednak jest taki zwyczaj, że jak ksiądz jest w sutannie, to kierowcy wpuszczają go do autobusu nawet jak już nie ma w nim miejsca i do tego za darmo. I tak do jednego, niesamowicie zatłoczonego autobusu trafiłem razem z innym księdzem, który zaczął mnie o wszystko wypytywać.

Na przykład o co?

Skąd jestem, dokąd jadę, do kogo, po co... Ale nie w formie przesłuchania, tylko ze szczerym zaciekawieniem. Opowiadał mi o ludziach, których prawdopodobnie spotkam. Mówił: nie martw się, to bardzo sympatyczni księża. Szukaliśmy wspólnych znajomych i rozmawialiśmy o nich, jakbyśmy się znali nie od dziś. Cały czas jednak to ja byłem osobą pytaną. Postanowiłem też się dowiedzieć czegoś o tym księdzu i pytam, z jakiej on jest tu parafii. A on na to: nie, ja nie jestem z żadnej parafii, ja jestem tu arcybiskupem.

Jakim był arcybiskupem?

W Argentynie realia Kościoła są zupełnie inne niż w Polsce. Jest dużo mniej chrztów, a nawet jeszcze niedawno było ich naprawdę niewiele. Prymas Bergoglio walczył z tą sytuacją – za jego czasów duchowni prowadzili ewangelizację od drzwi do drzwi. Nie było to łatwe zadanie, bo parafie w liczącym 16–20 milionów mieszkańców Buenos Aires są bardzo duże – nieporównywalnie większe niż polskie. A księży w parafiach jest niewielu. Biskup rzucił jednak wszystkich w teren, mieliśmy chodzić po domach, spotykać się z ludźmi, nieść im Słowo Boże, a później utrzymywać z nimi kontakt, kontynuować tę posługę.

Udało się?

Te spotkania były niesamowicie trudne, czasem organizowaliśmy np. święto chrztu świętego i chrzciliśmy w parkach i na ulicach dzieci, ale także dorosłych. Jednak, jak rok temu byłem w Argentynie, to przeżyłem olbrzymie zaskoczenie. Niegdyś mój kraj wyglądał podobnie jak pobliski Urugwaj – silna ateizacja, bardzo mocna świeckość, laickość. A tu przy lotnisku wsiadam do autobusu i nie dość, że kierowca mnie wpuszcza za darmo – ten zwyczaj praktykowany jest także przez ateistów – to jeszcze prosi mnie o błogosławieństwo. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.

Może to taka jednostkowa sytuacja, trafił ksiądz przypadkiem na katolika...

Nie! W tym samym autobusie poprosiły mnie o błogosławieństwo jeszcze dwie osoby, koło których przechodziłem. Jak wysiadłem, to robotnicy pracujący przy jakiejś wyciągniętej na chodnik rurze nagle przerwali pracę i podeszli, także prosząc o błogosławieństwo. Potem podeszła jakaś pani z psem, a na koniec minąłem dwóch mormonów – łatwo ich rozpoznać w Argentynie, bo noszą gładko wyprasowane białe koszule z krawatem i ogólnie są bardzo skromnie, ale schludnie ubrani 
– i co prawda nie poprosili o błogosławieństwo, ale powiedzieli bardzo miło: „dzień dobry, panie księże". Argentyna się tak zmieniła przez ostatnie lata, że po prostu nie mogłem uwierzyć.

—rozmawiał Michał Płociński

Leave a Reply