Lekcja argentyńska. Co oznacza bankructwo państwa dla jego …

Pytia była w starożytnej Grecji kapłanką, która usadziwszy się na trójnogu, przepowiadała przyszłość kraju z narkotycznych oparów. Dziś próba przewidzenia tego, co wydarzy się w Grecji po ewentualnym ogłoszeniu przez nią bankructwa, ma mniej więcej ten sam poziom prawdopodobieństwa, co jej przepowiednie. Plajta państwa zdarza się rzadko, a plajta państwa w strefie euro nie wydarzyła się nigdy. Wiemy jednak, jak to wyglądało Argentynie, która ogłosiła największe bankructwo w historii. Oba kraje sporo łączy, przyczyny kryzysu są dość podobne. Nie można więc wykluczyć, że na ulicach Aten już niedługo będą się działy takie sceny, jak kilkanaście lat temu w Buenos Aires.


Od milionera do zera

Jeszcze w pierwszych dekadach XX wieku Argentyna należała do klubu najbogatszych państw świata. Pierwszym ciosem był kryzys gospodarczy lat 30., który osłabił impet jej rozwoju. Kolejnym uderzeniem były powojenne rządy Juana Peróna, który ingerował w rynek do tego stopnia, że ustalał ceny obowiązujące w restauracjach. Ponadto zwiększył on pensje, wprowadził powszechną ochronę socjalną, a także upowszechnił edukację i służbę zdrowia. Niestety jego rządy wpędziły Argentynę w potężne zadłużenie. Rządy junty wojskowej, które nastąpiły niedługo po peronizmie, tylko powiększyły długi Buenos Aires, m.in. z powodu wojny o Falklandy z Wielką Brytanią i wydatków na wojskowość. Gdy przywrócono demokrację na początku lat 80., państwo było w opłakanym stanie. Rozpoczęto współpracę z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Wprowadzano kolejne programy ratunkowe, które jednak niewiele dawały. Rządy nie były w stanie narzucić dyscypliny wydatkowej przy rosnącym zadłużeniu. Choć największą bolączką był zasilany rozbuchanymi wydatkami wzrost cen – choroba chroniczna Argentyny od czasów Peróna. W końcu lat 80. hiperinflacja sięgała kilkunasty tysięcy procent rocznie.

Aby z tym skończyć, po przejęciu władzy przez prezydenta Carlosa Menema, w 1991 roku powiązano argentyńską walutę z kursem dolara amerykańskiego. Państwo zobowiązało się do wymiany peso na dolary w stosunku 1:1. Jak się potem okazało, był to ostateczny cios w argentyńską gospodarkę. Inflację siłą rzeczy zwalczono, ale było to pyrrusowe zwycięstwo. Podczas gdy realny kurs peso podskoczył o kilkadziesiąt procent w ciągu kilku lat, Argentyna stawała się coraz droższa dla cudzoziemców i coraz mniej konkurencyjna na rynkach międzynarodowych. To powodowało, że firmy, zarabiając mniej, starały się oszukiwać fiskusa. Ściągalność podatku była o kilkadziesiąt procent mniejsza niż w innych rozwiniętych krajach. W końcu lat 90. kraj wpadł w recesję. Nowy prezydent Fernando de la Rúa nie uwolnił kursu waluty, bo obawiał się skutków. Istotnie, za zbyt silną walutą kryła się zmurszała gospodarka – po ściągnięciu zasłony w postaci stałego kursu wszystko mogłoby się rozsypać. I by się rozsypało, ale to mogłoby zmniejszyć rozmiar katastrofy, która czekała Argentynę.


Zamrożenie oszczędności

W 1999 roku długi Argentyny przekroczyły 50 proc. PKB, a deficyt 2,5 proc. PKB. De la Rua wprowadził cięcia. Jednak w grudniu 2001 roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy uznał te starania za nieskuteczne i odmówił udzielenia Buenos Aires kolejnej pożyczki. Tymczasem zbliżał się termin spłaty 132 mld dolarów długu zagranicznym wierzycielom. Argentyna nie miała z czego oddać tych pieniędzy. W obliczu zbliżającego się bankructwa oraz plotek o możliwości zamrożenia kont bankowych i dewaluacji peso, ludzie ruszyli po swoje oszczędności. Rozpoczął się tzw. run na banki. Ludność szturmowała placówki, wyciągała swoje pieniądze i często wymieniała je na bezpieczne dolary. Prezydent zarządził, że z konta można było wyciągać nie więcej niż 250 dolarów gotówki tygodniowo przez kolejnych 90 dni. Potem tę kwotę zmieniano, ale restrykcje utrzymały się przez rok. Ograniczenia nie dotyczyły płatności kartą ani czekiem. Jednocześnie zarządzono ograniczenie możliwości przekazywania pieniędzy za granicę. Ówczesny minister gospodarki stwierdził, że środki te zastosowano w celu ochrony oszczędności Argentyńczyków. Niestety bardzo się mylił.

Ograniczenia w wyciąganiu gotówki spowodowały protesty społeczne. W połowie grudnia 2001 roku zaczęto plądrować sklepy, atakować banki i siedziby firm. W największych miastach wybuchły zamieszki. Policja użyła gazu i gumowych kul. Wśród ofiar śmiertelnych ulicznych burd były nawet dzieci. Prezydent ogłosił stan nadzwyczajny, ale niedługo potem został zmuszony do rezygnacji i ucieczki. Nowy prezydentem został Adolfo Rodríguez Saá. To jednak nie uspokoiło nastrojów. Protestujący wdarli się na teren parlamentu i spalili meble. Saá chciał ratować sytuację, ale został zapamiętany jako ten, który w końcu grudnia ogłosił zawieszenie spłaty odsetek i rat, czyli bankructwo. Niedługo potem zrezygnował ze stanowiska. Na nową głowę państwa wybrano Eduardo Duhalde. Był to trzeci prezydent w ciągu kilku tygodni. Wbrew protestom zdecydował on o zaostrzeniu dotychczasowej polityki poprzez przymusowe przewalutowanie dolarów na peso na kontach bankowych oraz – co najważniejsze – uwolnił kurs argentyńskiej waluty.


60 proc. poniżej granicy ubóstwa

Przez dekadę jedno peso było warte tyle, co jeden dolar. Gdy ten stały kurs 1:1 porzucono, argentyńską walutą wstrząsnął mocny spadek jej wartości. W szczytowym okresie, w czerwcu 2002 roku, za jednego dolara płacono 3,8 peso. Oszczędności Argentyńczyków w peso drastycznie stopniały. Ceny towarów importowanych wystrzeliły w górę, a gospodarka Argentyny była uzależniona od importu i nie była w stanie zastąpić sprowadzanych dóbr wyprodukowanymi w kraju. Inflacji nic już nie trzymało w ryzach. Wiele towarów stało się niedostępnych z powodu ceny. Sprzedaż niektórych towarów wstrzymywano, bo sprzedawcy czekali na pełne uwolnienie kursu, aby więcej zarobić. Zabrakło nawet lekarstw na raka, cukrzycę i AIDS. Podczas gdy ceny rosły, wysokość płacy realnej (dobra i usługi, które można kupić za wynagrodzenie) szybko spadała. Jeśli w grudniu 2001 roku płaca nominalna i realna wynosiły 100 peso, to w lipcu 2002 roku płaca nominalna wynosiła 105 peso, a realna – niecałe 80 peso.

W punkcie szczytowym, w październiku 2002 roku, 57,5 proc. ludności znalazło się poniżej granicy ubóstwa, a 27,5 proc. poniżej granicy skrajnego ubóstwa. Całe rodziny przenosiły się z domów do squotów i żyły z tego, co znalazły na śmietniku. Znamienne – z powodu uwolnienia kursu i niskich zarobków, poziom ubóstwa przekraczał stopę bezrobocia.


Zbieracze makulatury i empeses recuperadas

Odsetek osób bezrobotnych sięgnął 25 proc. Ludzie często pracowali nieformalnie, na umowy tymczasowe, bez osłony socjalnej. Zdarzało się, że nie wypłacano pensji, kiedy indziej wypłacano ją w obligacjach emitowanych przez władze argentyńskich prowincji. Stały się one de facto quasi-walutami. Jedną z najpopularniejszych i najszerzej akceptowanych były patacónes drukowane przez Buenos Aires. Ich emisję rozpoczęto jeszcze przed bankructwem, gdy problemem były niedobory peso, ale dużego znaczenia nabrały dopiero w chwili wstrząsu gospodarczego. Posiadanie tego typu papierów wiązało się z ryzykiem, bo wciąż krążyły plotki, że te quasi-banknoty zostaną unieważnione z dnia na dzień.

W okresie po bankructwie rozpowszechnił się zawód cartoneros, a więc zbieraczy papieru i kartonów, którzy oddawali je do recyclingu. Niekiedy byli to ludzie wykształceni i niegdyś nieźle zarabiający. Dla wielu osób był to jedyny sposób utrzymania. W Buenos Aires podróżowali specjalnym pociągiem nazywanym „el cartonero”, w którym wyrwano siedzenia, tak aby było miejsce na wózki z supermarketów, w których cartoneros transportowali swoje zdobycze. Ten pociąg, pozbawiony szyb i cuchnący dymem z marihuany, stał się symbolem argentyńskiego dramatu.

W przedsiębiorstwach, które padały jedno po drugim, zaczęły powstawać tzw. empeses recuperadas, co oznacza „przejęte firmy”. Ich właściciele ogłaszali bankructwo, a pracownicy, chcąc zachować pracę, przejmowali przedsiębiorstwo w zarząd. Niektórzy biznesmeni wyjeżdżali bez słowa, zwalniając całą załogę z dnia na dzień. Pracownicy okupowali, a czasem przejmowali przedsiębiorstwa przez negocjacje. Właściciele próbowali niekiedy za pomocą służb usunąć pracowników. Nie zawsze im się to udawało. Z czasem prawo zmodyfikowano tak, aby sprzyjało empeses recuperadas. Część tych kooperatyw funkcjonuje do dzisiaj.

Po bankructwie ludzie zwoływali także uliczne zgromadzenia, na których rozmawiali o tym, jak mogą sobie wzajemnie pomóc. Jednocześnie ulice wciąż były niespokojne i pełne piqueteros, czyli ulicznych awanturników, chuliganów albo po prostu młodych ludzi, którzy chcieli zwrócić uwagę na swoje problemy.


Sępy krążą do dziś

W ciągu najcięższego roku 2002 PKB Argentyny spadło o 10,9 proc., co oznaczało spadek o 20 proc. od 1998 roku. Jednak prezydentowi Duhalde, a potem jego następcy Néstorowi Kirchnerowi, udało się wyciągnąć Argentynę na prostą. Dzięki uwolnieniu waluty kraj znów stał się konkurencyjny. W 2002 roku rozpoczęły się też negocjacje z wierzycielami. 92 proc. z nich w zamian za obietnicę spłaty odsetek zgodziło się na obcięcie zadłużenia o 70 proc.

Ostatnio jednak znów nie dzieje się najlepiej. Gospodarka w ostatnim roku wyraźnie wyhamowała, według oficjalnych danych powiększyła się tyko o 0,5 proc. Choć może być jeszcze gorzej, jako że Argentyna słynie z fałszowania statystyk. Podobnie z inflacją, oficjalnie wyniosła 23,9 proc., ale analitycy szacują ją nawet na 30-40 proc. Dlatego też rząd pod wodzą prezydent Cristiny Fernandez de Kirchner wykonuje chaotyczne ruchy, które mają uzdrowić sytuację, jak nacjonalizacje i wprowadzenie kontroli przepływów kapitału. Jednocześnie pogłębia jednak deficyt budżetowy. Buenos Aires może więc w przyszłości, bliższej lub dalszej, znów znaleźć się pod wodą.

W zeszłym roku Argentyna znalazła się nawet w stanie technicznej niewypłacalności, choć tym razem chodziło bardziej o awanturę prawną niż o kryzys gospodarczy. Buenos Aires nie chce spłacić całości długów należnych wierzycielom – nazywanych przez nie sępami – którzy nie zgodzili się na tzw. haircut, czyli anulowanie części zadłużenia. Prezydent Kirchner obawia się, że gdyby spłaciła sępy, ustawiłaby się kolejka wierzycieli, którzy domagaliby się pełnej spłaty zredukowanego wcześniej zadłużenia. Odmawiając spłaty długu należnego sępom, Argentyna nolens volens weszła w niewypłacalność.

Jednak mimo nowych kłopotów i sępów krążących nad Buenos Aires należy stwierdzić, że Argentyna stanęła na nogi dosyć szybko. Mówi się nawet, że plajta to całkiem niezłe rozwiązanie. Jednak jeśli Grecja chce pozostać w strefie euro, argentyńska kuracja nie będzie tu miała zastosowania. Ateny nie będą mogły zdewaluować swojej waluty. Ponadto wierzyciele nawet nie myślą o restrukturyzacji greckiego zadłużenia bez polityki cięć, na które rządząca Syriza się nie godzi. Czy pewnego dnia sępy zawisną nad upadłymi Atenami? Póki co tylko Pytia wiedziałaby, co odpowiedzieć.

Leave a Reply