Cambio, cambio! – te słowa, wypowiadane głośniej lub ciszej, słychać przez cały dzień w centrum Buenos Aires. Ulica Florydy, handlowy deptak, zamieniła się w raj dla cinkciarzy, którzy próbują zaczepiać przechodniów. Legalne kantory nie istnieją, a pieniędzy w banku wymieniać nie warto. Kto przyjeżdża z amerykańską gotówką, u cinkciarza może liczyć na 13, a nawet 14 peso za dolara. Oficjalny kurs to ok. 8,5 peso. Nic dziwnego, że nielegalny handel walutami w argentyńskiej stolicy kwitnie.
Jeden z cinkciarzy przedstawia się jako Diego i prowadzi do środka sklepu z butami. Trudno powiedzieć, czy jego właściciele więcej dziś zarabiają, handlując obuwiem czy walutą. Transakcja trwa chwilę i sto dolarów zamienia się w trzynaście banknotów, każdy o wartości 100 peso. Sprzedane przez turystę dolary też szybko znajdują nabywców, bo Argentyńczycy tylko w ten sposób mogą bez ograniczeń kupić dewizy. Kto może, pozbywa się peso, którego wartość zjada wysoka inflacja. Po transakcji Diego odprowadza klienta na ulicę, wręcza wizytówkę i poleca się na przyszłość. Czarny rynek walutowy, przypominający turyście z Polski czasy PRL, to jeden ze skutków opłakanej sytuacji gospodarczej Argentyny. Źródeł tego kryzysu jest wiele.
Bolesny upadek
Sto lat temu Argentyna należała do najbogatszych krajów świata, dzisiaj jest biedniejsza od Polski. Gdy Europa toczyła wielkie wojny, Argentyna cieszyła się pokojem, była światowym spichlerzem i zarabiała krocie na eksporcie żywności. Czasy dawnej świetności widać miejscami w Buenos Aires. To tam powstało w 1913 r. pierwsze metro na południowej półkuli, wznoszono wspaniałe pałace i projektowano z rozmachem bulwary, o jakich Europa mogła tylko marzyć. Jednak wiele lat fatalnie prowadzonej polityki ekonomicznej zniszczyło potęgę argentyńskiej gospodarki. Ludzie cierpieli z powodu zarówno ultraliberalnych, jak i populistycznych eksperymentów. Ich autorami były na przemian rządy demokratyczne i wojskowe, które prowadziły Argentyńczyków od jednego kryzysu do drugiego.
Gdy pod koniec lat 80. XX w. kraj spustoszyła kolejna fala hiperinflacji, nowy prezydent Carlos Menem postanowił uczynić z argentyńskiego peso silną walutę. Związał jego kurs z dolarem w relacji jeden do jednego i zaczął wabić zagranicznych inwestorów. Rząd nie mógł już, jak wcześniej, dodrukowywać pieniędzy, żeby zwiększać wydatki, więc zaczął pożyczać na zagranicznych rynkach. Lata 90. były wielką fiestą na kredyt, która w 2001 r. skończyła się katastrofą.
Sztywny kurs peso spowodował, że załamał się argentyński eksport. Jednak osłabienie peso oznaczałoby bankructwo, bo kraj nie miałby pieniędzy na spłatę ogromnych dolarowych kredytów. Na pomoc wezwano Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który pożyczał Argentynie kolejne miliardy i radził, jak reformować gospodarkę. Do dzisiaj jego rola najczęściej oceniana jest tutaj krytycznie. Sami Argentyńczycy fundusz znienawidzili, obarczając winą za współudział w katastrofie i narzucanie nieskutecznych, liberalnych reform.
Ostatecznie kurs peso i tak trzeba było uwolnić, co na przełomie lat 2001–02 doprowadziło do niewypłacalności Argentyny, siódmej w ciągu ostatnich dwustu lat. To bankructwo określano jako największe w historii, bo dług Argentyny wynosił prawie 100 mld dol. Gospodarczej katastrofie towarzyszyły wielkie rozruchy społeczne, ucieczka prezydenta z pałacu w centrum Buenos Aires i przymusowa zamiana wszystkich oszczędności dolarowych, zgromadzonych w argentyńskich bankach, na peso. Przed uwolnieniem kursu dolar kosztował jedno peso, a tuż po nim aż cztery. Ludzie znów potracili znaczną część oszczędności, a miliony Argentyńczyków wpadło w ubóstwo.
Rozmowy nowych argentyńskich władz z wierzycielami były długie i trudne, ale stopniowo zaczęły przynosić efekty. Argentynie zależało na znalezieniu porozumienia z tymi, którzy pożyczyli jej pieniądze, bo chciała wrócić na międzynarodowe rynki i znów emitować obligacje państwowe. Jako pierwszy w całości został spłacony MFW. Argentyńskie władze chciały rozluźnić z nim kontakty, skoro, ich zdaniem, był współwinny finansowej katastrofy.
Znów bankructwo
W 2005 i 2010 r. udało się porozumieć z większością wierzycieli, którzy łącznie mieli ok. 93 proc. długów Argentyny. Zgodzili się na nowy harmonogram spłat i umorzenie prawie dwóch trzecich należności. Resztę rząd w Buenos Aires obiecał sumiennie spłacać. Jednak Argentyna miała pecha. Jej bankructwo przypadło na czasy chaosu na rynkach finansowych, a część amerykańskich funduszy inwestycyjnych (Argentyńczycy nazwali je sępami) postanowiła na tarapatach tego państwa zarobić. Wykupiły kolejne kawałki długu i nie chciały rozmawiać o ugodzie. I chociaż kontrolują raptem 7 proc. zadłużenia Argentyny z daty bankructwa, to wciągnęły kraj w jeszcze większe tarapaty.
Fundusze poszły z długiem do amerykańskich sądów. Pozwalała im na to konstrukcja obligacji z lat 90. W ubiegłym roku amerykański sędzia przyznał rację funduszom i nakazał Argentynie spłatę obligacji w całości. Rząd w Buenos Aires nie zrobił tego. Po pierwsze, Argentyńczycy uważają postępowanie amerykańskich funduszy za skandal i oskarżają Waszyngton, że to toleruje. Poza tym boją się, że gdyby całkowicie spełnili oczekiwania sępów, to pozostali wierzyciele cofną zgodę na umorzenie części długu. Z impasu na razie nie widać wyjścia. W połowie 2014 r. Argentyna zamroziła spłaty długu, a zatem formalnie znowu zbankrutowała. Tym razem obyło się bez wielkiej finansowej paniki, bo wszyscy byli przygotowani na taki krok. Co dalej?